Reproducir en Spotify Reproducir en YouTube
Ir al video de YouTube

Cargando el reproductor...

¿Scrobbling desde Spotify?

Conecta tu cuenta de Spotify con tu cuenta de Last.fm y haz scrobbling de todo lo que escuches, desde cualquier aplicación de Spotify de cualquier dispositivo o plataforma.

Conectar con Spotify

Descartar

¿No quieres ver más anuncios? Actualízate ahora

Dziesięć

Óaó, to już dziesiąta notka, mały jublieusz mamy znaczy się. Z początku planowałem uczcić to listą numerów trwających >10 minut, jednak to byłoby zbyt chujowe, nawet jak na takiego muzycznego snoba jak ja. Postawiłem więc na coś bardziej kreatywnego i ubrałem w słowa historię moich relacji z pierwszymi dziesięcioma zespołami z listy – począwszy od poznania, przez ogólny zarys twórczości/brzmienia, na tym co im zawdzięczam zakończywszy. Uprzedzam jednak, że te 10 miniaturek znacznie będą odbiegały budową od recenzji – taki właśnie miałem zamiar. Potraktujcie więc jako coś w rodzaju pisemnych gołstów.

http://img99.imageshack.us/img99/6091/ninmalefn5.jpg]

Nine Inch Nails

Dziewięciocalowe gwoździe istniały w mojej świadomości od zawsze. Prawdopodobnie dlatego, że Reznor stworzył ścieżkę dźwiękową do QUAKE jedynki, w którą pogrywałem swojego czasu (nie powiem by nie miała wpływu na zwichrowanie mojej psychiki, choć nie był on zbyt wielki). W praniu niestety ścieżki dźwiękowej nie słyszałem (uroki piratów bez audiotracków), czytałem jednak że jest ona cholernie klimatyczna i "wyszła Reznorowi naprawdę dobrze", czy jakoś tak. Ktoś tam gdzieś jeszcze wspomniał że jest "czadowy", a jako że NIN grało coś zwanego eee, jak to było… o, rockiem industrialnym, spodziewałem się mroczych riffów idealnych do koszenia zombiaków i pakerów z piłami. Chwyciwszy za OSTa gdzieś w 2003 miło się zaskoczyłem - zamiast łupania gęsty i przyjemnie nieprzyjemny gotycko-industrialny klimat. Jak to jednak w młodości wczesnej bywało, zauroczenia muzyczne szybko przemijały i NIN poszło na długi czas w cień. Wyszło z niego z mocnym kopnięciem w uszy gdy w 2005 spróbowałem The Fragile, poleconego mi przez ANTHa. Pierwszy krążek spodobał się za pierwszym przesłuchaniem i w tempie ekspresowym poleciały następne. Wszystko - poza With Teeth (do którego jednak w końcu po wielu przesłuchaniach również się przekonałem) - niemalże od razu rozpuściło się na moich muzycznych kubkach smakowych. A pomyśleć, że kilka miesięcy wcześniej, w czasach intensywnego katowania RATMu, po wyczajeniu na szybko kilku tracków z Pretty Hate Machine i The Downward Spiral pomyślałem "E, to śpiewa jakiś pedał"… U Reznora cenię przede wszystkim szczerość oraz to, że na swoich wcześniejszych albumach (zwłaszcza "The Downward Spiral" i "The Fragile") umieścił sporą część samego siebie, swoje prawdziwe emocje. Często obśmiewane smutne NINowe teksty (dziś dla wielu wesołych ludzików coś smutnego = EMO!), nie są udawanym pipczeniem - Trent wtedy naprawdę miał się chujowo. Bez cienia przesady; gwoździe są bez wątpienia jednym z najważniejszych zespołów mojego życia - to Reznor i spółka wyznaczyli większość moich muzycznych szlaków, dzięki którym odnalazłem wiele nowych, równie lub bardziej pokręconych.

http://img106.imageshack.us/img106/5577/coilmaleep8.jpg

Coil

"Jeśli chcesz prawdziwego, porządnego industrialu, to słuchnij Horse Rotorvator Coila" - powiedział kiedyś Fałszywy, gdy wspomniałem, że NIN jest zajebiste. Sprawdziłem, ale wtedy mój gust muzyczny nie był wystarczająco rozwinięty by zrozumieć "te dziwactwa" - słuchanie przerwałem gdzieś na numerze czwartym. Mimo wszystko, zespół ten zaintrygował mnie na swój sposób - wielu artystów jechało na prochach, jednak Coil w tej dziedzinie jawił się jako ekstraklasa ćpania. A potem stało się - w łapy wpadł mi Circles Of Mania, notabene z wcześniej olanej płyty. Było to uderzenie kauczukowego młotka obklejonego kawałkami rozbitego szkła przepalonej żarówki prosto między oczy mojej psychiki; hektolitrów perwersji, NAPRAWDĘ chorego wokalu Johna oraz totalnie pokurwionego tekstu tego utworu nie dało się zignorować. Gdzieś w październiku 2005 wyczaiłem album uznawany za jeden z ich najróżnorodniejszych – Love's Secret Domain. Różnorodność nie była kłamstwem, dzięki czemu LSD szybko wżarło się w mój i tak już przeżarty umysł. Potem poszło How To Destroy Angels. Mimo że jest to jedno z trudniejszych w odbiorze dzieł Coila, klimat zwyczajnie mnie urzekł - podatny wtedy byłem na rzeczy kojarzące mi się z Silent Hillem, a niszczycielom aniołów mglistości nie można było odmówić. Następnie - powrót do "Horse Rotorvator" i Scatology - nie dość że zacząłem chwytać to jako muzykę a nie zbiór dźwięków złożonych na prochach, to jeszcze cholernie mi się to spodobało. W następstwie reszta coilowskiej twórczości stała przed moimi chęciami otworem - choć nie podołały one wszystkim wydawnictwom, nawet do teraz. Sporo czasu minęło, doświadczenie napłynęło, skrzywienie się pogłębiło, wypadałoby nadrobić te braki. Taaak, obok gwoździ to Coil zachęcił mnie do słuchania różnorodnej, nie zawsze zdrowej muzyki. Do dziś są dla mnie zespołem, o twórczości którego trudno mówić mi bez prawdziwych emocji. Szkoda tylko, że John Balance zginął jak ostatni idiota.

http://img230.imageshack.us/img230/1048/ministrymalene3.jpg

Ministry

Jako że napisałem o nich co nieco, tutaj, piłka będzie krótka. Pozwólcie że przedstawię to równoważnikowo:
1. Otrzymanie ścieżki dźwiękowej z MATRIXa (somewhere in 1999)
2. Odsłuchanie tracka numer 3 – Bad Blood
3. Po kilku przesłuchaniach - uznanie Bad Blood za jednego z największych rozpierdalaczy zarówno ze ścieżki dźwiękowej jak i mojego normalnego dzieciństwa
4. Po latach (końcówka maja 2005) sięgnięcie po płytę skąd pochodzi zła krew – Dark Side Of The Spoon znaczy się.
5. Po kilku przesłuchaniach - uznanie Dark Side Of The Spoon za wykurwistą płytę. d(-_-)b
6. Chęć sięgnięcia po więcej - złapanie Psalm 69
(…)
trochę później. Ministry jest zajebisty! AAANIMOOOSITYYY! \m/d(-_-)b\m/
(…)
dużo, dużo później. Udanie się na koncert MINISTRY.
Jak napisałem w żurnalu apropo ich występu:

(…) ministralni są jedynym napierdalankowym zespołem którego twórczość znam niemalże w stu procentach (i w sumie jedyny jaki częściej słucham).
I tyle tutaj o nich :)

http://img111.imageshack.us/img111/7236/pinkfloydmalebc5.jpg

Pink Floyd

Kolejny zespół który istniał w mojej świadomości od zawsze, któż zresztą o nich nie słyszał? Nim zapoznałem się z ich muzyką bliżej, słyszałem jedynie pojedyncze, najpopularniejsze kawałki (znaczy się cegła, życzenie, kasa). Na początku 2006 kumpel, miłośnik zespołu, puścił mi z discmana swego Echoes. Mówiąc prosto ale szczerze - było to coś, czego wcześniej nie słyszałem. Ten morsko-kosmiczny klimat nie mógł przejść obok moich uszu niezauważony - sięgnąłem więc po więcej. The Wall, z początku wspaniałe, przez patos przelewający się przez niemalże każdą nutę bardzo szybko mi się znudziło. Poważniejsza znajomość zaczęła się od Dark Side Of The Moon i Wish You Were Here, jednak było to dopiero preludium przed najlepszym co wydało Pink Floyd - ich pierwszymi, najbardziej psychodelicznymi albumami. Z początku wydawały mi się dziwne i nieco infantylne, "dziecinność" jednak szybko stała się czymś fascynującym i wyróżniającym wczesną twórczość flojdziaków od "post-obskurowych" albumów. Tym brakowało tego niesamowitego, przyćpano-kosmicznego klimatu, klimatu którego inni podobni bądź "inspired by" wykonawcy nie potrafią odtworzyć nawet w minimalnym stopniu. Wcześniej wspomniane klasyki są wysoko wsród moich muzycznych faworytów, jednak Piper At The Gates Of Dawn, Ummagumma i Atom Heart Mother kładą dla mnie na łopatki wszystko co później miało stworzyć Pink Floyd. Ciekawi mnie natomiast, jak potoczyłyby się ich losy gdyby Syd Barrett nie przesadził z ćpaniem i nie został wykluczony z zespołu…

http://img111.imageshack.us/img111/2084/kingcrimsonxi7.jpg

King Crimson

Pod koniec stycznia 2006 Gepa wysłał mi Epitaph i 21st Century Schizoid Man. O ile pierwszy jeszcze mi nie podchodził (już widzę żądne mordu oczy pataf… epitafia… miłośników Epitafium), drugiemu już za pierwszym razem pozwoliłem się porwać i w starym stylu zgwałcić moją psychikę. I od wstąpienia na dwór Karmazynowego Króla zaczęła się znajomość z jednym z najlepszych, najciekawszych i najoryginalniejszych zespołów jaki istnieje do tej pory. Twórczość formacji poznawałem chronologicznie. In The Court Of The Crimson King, Lizard, Larks' Tongues In Aspic, Red, Discipline i The Power To Believe jako muzyczne całości urzekły mnie najbardziej. Na reszcie albumów znalazło się jednak sporo karmazynowych pereł o mocnym blasku, które zmieszane ze wspomnianymi powyżej ławicami wyśmienicie je urozmaicają (za dużo, by wymienić i nie oślepnąć). King Crimson to jedyny w moim zestawieniu prog-rockowy akcent, wypadałoby więc odpowiedzieć na pytanie dlaczego. Odpowiedź będzie banalna, dla niektórych również ignorancka - klimat, styl Frippa, eksperymenty idealnie trafiające w mój gust, częste zmiany brzmienia i kierunków oraz brak przynudzania, które w wypadku rocka progresywnego bywa drugą stroną cienkiej linii, naprzeciw zachwytu.

http://img111.imageshack.us/img111/3475/amontobinmalecg4.jpg

Amon Tobin

O tym artyście wspomniał mi również kumpel - co prawda sam słuchał tylko Reanimator (gut czojs!), ale o istnieniu dowiedział się od brata. W wakacje 2006, okresie w którym zaostrzyły mi się zmysły drapieżcy muzycznych odkryć, Tobin był jedną z ofiar. Na pierwszy ogień poleciał jego najpopularniejszy Supermodified - od Four Ton Mantis zaczęła się moja miłość do muzyki tego niesamowitego Brazylijczyka. Jeśli DJ Shadow jest odpowiednikiem bitelsów w muzyce samplowanej, Amon Tobin to jej Hendrix. Esencją jego porytości i najmocniejszym aktem "niezaszufladkowalności" jest dla mnie trzeci longplay – Permutation. Za każdym razem słuchając potrzaskanej mieszanki jazzu, drum n' bassu, breakbitu, jungle i Bóg (niech ma Tobina w swojej opiece) wie czego jeszcze, zastanawiam się jak bardzo pokruszone musiało być szkło w donosowej mieszance wspomagającej go w nagrywaniu (zresztą i tak było pewnie jednym ze słabszych składników). Bo jak inaczej mógłby stworzyć coś tak chorego, mózgo-dziurawiącego oraz kopiącego zdołowaniem i pozytywną energią jednocześnie? Ale należy oddać sprawiedliwość reszcie krążków - każdy jego album to dzieło znacznie różniące się od poprzednika bądź następcy, każdy NAPRAWDĘ warto przesłuchać. Jak to ktoś kiedyś rzekł - "dystans między geniuszem a szaleństwem mierzony jest jedynie przez sukces". Amon Adonai Santos de Araujo Tobin zebrał wszystkie te czynniki w jednym miejscu, a dystans uczynił punktem numer 3.

http://img148.imageshack.us/img148/4935/theprodigynu3.jpg

The Prodigy

Nie wiedzieć o istnieniu prodidżów do dziś jest dużą sztuką. Nawet ja, który w czasach największego ich rozpromowania w Polsce (A.D. 1997) nie oglądał MTV i podobnych, wiedział o ich istnieniu. Gorzej z kojarzeniem samych numerów - gdzieś do marca 2006 ze słyszenia znałem tylko Smack My Bitch Up. Właśnie wtedy sięgnąłem po Fat Of The Land, album, który trafił do Księgi Rekordów Guinnessa w kategorii najszybciej sprzedającego się w Wielkiej Brytanii. I mimo że już wtedy "grubas" był dla mnie "tylko" czymś bardzo fajnym, szybko sięgnąłem po resztę. Znienawidzony przez wielu Always Outnumbered, Never Outgunned strawiłem zaskakująco dobrze, mimo że czuć na nim paloną gumę furgonetki pędzącej Autostradą MTV. Fajna i lekka acz płytka muzyka, akurat do posłuchania i pobaunsowania, jak na "komerchę" bardzo smaczne. Za największe osiągnięcie zespołu uważam Music For The Jilted Generation - te niemalże 80 minut z 1994 roku jest szczytem prodidżowskiej formy, którego wierzchołek przez 14 lat nie stracił na wysokości ani trochę. Muzyka dla porzuconego pokolenia jest wielką, konkretnie wbiającą się w dupę ostrą strzykawką wypełnioną czystą energią. Brzmieniem idealnie dopasowała sie zarówno do masowych imprez jak i undergroundowych rejwów. Ten krążek to najlepsza odpowiedź na pytanie, czemu The Prodigy zasłużyło na popularność. Zbrodnią byłoby jeszcze nie wspomnieć o Experience; mimo "dzieciakowatości" w prawie każdym kawałku (te przyśpieszone sample wokalne nie mogą nie wywołać uśmiechu), nie jest to wiksa, jakiej się spodziewałem przed pierwszym przesłuchaniem. Debiut prodidżów jest wprost stworzony do imprez, gdzie potrzeba wkręcającej, dobrej do tańczenia, ale nie prymitywnej muzy - wszystkie te warunki spełnia jak trza. No i ten oldskulowy klimat naćpanej beztroski - bezcenny! A na koniec, wróćmy z przeszłości do teraźniejszości, wypatrując przyszłość - nowego albumu znaczy się. Szczerze mówiąc, jeśli ma być złożony przede wszystkim z kawałków granych ostatnimi czasy live (m.in. Worlds On Fire, Warriors Dance, Mescaline), nie wróżę mu przełomowości (choć przyznaję, że wspomnianych numerów nie słyszałem). Nie wspominam już, że termin wydania był wielokrotnie przekładany ("Okej, w grudniu 2008 oficjalnie ogłosimy datę ujawnienia oficjalnego, ostatecznego tytułu naszego nowego krążka" :P). No nic, pożyjemy, zobaczymy.

http://img148.imageshack.us/img148/9413/alecempiremalegp2.jpg

Alec Empire

"Intelligence & Sacrifice" - kolejna rekomendacja muzyczna od ANTHa, somewhere in marzec 2006. Artysta sprawdzony z najzwyklejszego "może być fajne" okazał się jednym z największych przesterowników mojego gustu muzycznego. Alexandrowi Wilkie zawdzięczam wiele; nie-kojarzenie terminu "techno" z umcyko-piardami (Limited Editions 1990-1994, "Generation Star Wars"), odkrycie zamiłowania do NAPRAWDĘ głośnej muzyki (The Destroyer, pierwszy krążek "Intelligence & Sacrifice"), zwiększenie otwartości na skrajnie różne eksperymenty (Low On Ice, drugi krążek "Intelligence & Sacrifice") oraz uzyskanie kolejnego odstraszacza normalnych ludzi (cała jego twórczość). Ech, czemu Alec po tylu latach szerzenia muzycznego rozpierdolu musiał wziąć się za bezjajeczy punk i pierdzący "hardkorowy" synth-pop (przy okazji udowadniając że ze śpiewaniem idzie mu raczej kiepsko)? Tu macz nojs?

http://img148.imageshack.us/img148/4659/thechemicalbrothersmaleqr5.jpg

The Chemical Brothers

Znając The Prodigy trudno byłoby nie nadziać się na chemicznych braci - drugich największych wymiataczy w branży big beatu. O dziwo jednak, z początku (gdzieś w drugiej połowie 2006) chemiczni wydawali mi się ciężką do przetrawienia elektroniczną papką - dźwięki z Dig Your Own Hole w ogóle do mnie nie trafiały, luzem przelatując przez uszy i umysł. Sytuacja na szczęście szybko uległa zmianie - do chemicznych powróciłem gdzieś na początku 2007. I wtedy DYOH wykopał mnie z butów. Psychodeli zawartej na tymże krążku pozazdrościć może chemicznym wielu undergroundowych twórców. Ten ciężar połączony z kwasem i spidem do dziś swoim narkotycznym czadem zmiata ogromną część starszych i współcześniejszych tanecznych albumów. Moim zdaniem po "Dig Your Own Hole" duetowi nie udało się stworzyć nic, co dorównywałby tej płycie, o prześciganiu nie ma co wspominać. Jedynymi krążkami które (w niewielkim stopniu) weszły w głąb dziury są Exit Planet Dust i Come With Us. Pierwszy uwielbiam za klimat, który jest jak wino - im starszy, tym lepiej się słucha i milej wspomina tamte czasy. Drugi za to, że jest po prostu bardzo dobry - w pojedynku z Surrender wygrywa jako całość (co nie znaczy że następca DYOH jest słaby, o nie). Ogólnie Simons i Rowland nie wydali żadnego albumu, który uznałbym za niepotrzebne marnowanie zasobów tłoczni. Nawet tak często jeżdżony Push The Button czy średni We Are The Night - słabe momenty są wynagradzane przez liczniejsze dobre i zajebiste. Choć obawy dotyczące produkowania przez chemicznych muzyki dla rockowych/popowych gwiazdeczek przestają być już takie bezpodstawne…

http://img220.imageshack.us/img220/2817/aphextwinmaleao2.jpg

Aphex Twin

Kolejna legenda muzyki elektronicznej przez wielu okrzyknięta współczesnym Mozartem. Pierwszymi jego numerami jakie poznałem były Come To Daddy i Windowlicker, gdzieś pod koniec 2004. Mimo że była to wtedy NIECO nie moja muzyka, nie mogłem o nich zwyczajnie zapomnieć - także za sprawą genialnych teledysków Chrisa Cunninghama. Gorąco polecany mi przez ANTHa (again) Selected Ambient Works 85-92 był (i nadal jest) jednym z najbardziej wychwalanych albumów w historii muzyki elektronicznej. Gdzieś po trzech numerach uznałem jednak, że zdecydowanie nie jest to moja para kaloszy i na długo odstawiłem. Do próbowania wróciłem gdzieś w kwietniu 2006, chwytając za drukQs. Misz-masz pociętego & potrzaskanego techna, ambientu i krótkich pianinowych utworów (brzmiących jak prawdziwe, w rzeczywistości składają się z zaprogramowanych klawiszowych sekwencji) od razu przypadł mi do gustu, SAW 85-92 wciąż jednak za nic nie chciał się przyswoić. Spróbowałem więc z woljumem drugim. I był to bez wątpienia jeden z najważniejszych momentów dla mojego gustu muzycznego; Selected Ambient Works - Volume II był moim wprowadzeniem w świat minimalistycznego ambientu. Co prawda wcześniej próbowałem z paroma innymi rzeczami, jednak dopiero dwupłytowe arcydzieło Aphexa otworzyło mój umysł na taką muzykę. I za to jestem Ryśkowi cholernie wdzięczny. Jednak, poza wcześniej wspomnianymi rzeczami (SAW 85-92 w końcu przypadł mi po jakimś czasie, choć nie tak bardzo jak dwójka), nie słucham reszty jego twórczości zbyt często, z wyjątkiem pojedynczych numerów od czasu do czasu. Moim cichym marzeniem jest natomiast "Selected Ambient Works - Volume III", będący godną kontynuacją duetu, łączącą przeszłość z teraźniejszością. Co prawda szanse na takie wydawnictwo są mniejsze niż zero, ale pomarzyć zawsze można…

¿No quieres ver más anuncios? Actualízate ahora

API Calls